Wczoraj załatwaiłem konto w banku. Od drzwi przygarną mnie Alvares Vasques. Alvares zaprowadził mnie do swojego biura i zaczelismy procedure zakladania konta. Papiery dokumenty i takie tam. Nagle po 10-15 minutach zorientowalem sieze nie zakaldamy konta tylko gdamy o tym jak sie znalazlem w NYC i jak on sie tu znalaz i dlaczego pracuje w banku i jak chce spokoju po kilku latach w banku i jak mnie szanuje ze "ruszylem dupe z domu" i ze bedzie sie przenosil do jersey bo chce mniej placic za mieszkanie itak dalej i tak dalej. W miedzy czasie konto sie zalozylo, Alvares powiedzial mi ze nie moze mi ze tutaj sa dwa punkty w ktorych nie moze mi doradzac a juz na pewno nie moze mi doradzac zebym zaznaczyl "No". Poczytalem i faktycznie - nie chciałem tej opcji;)
Na koniec Alvares stiwerdzil, ze w razie problemow z kontem to zebym nie dzwonil na zadne infolinie tylko do niego to bedzie wszytko tip top i mi pomoze. "Now you have your own bank account - welcone to New York" milo.
Telefon... podchodze do goscia w Best Buyu, a on "Siema, jestem Daniel, co tam potrzebujesz". Brat Daniela urodził się w RedwoodCity, tam gdzie mieszkalem 3 lata temu, a on sam przylecial z San Francisco z nudow w styczniu. Wie jak to jest nie miec telefonu i nie wiedziec jak sie odszukac na ulicach miasta wiec znalazl mi najtansza opcje telefonu z internetem i gpsem. Kolejna rozmowa przez parenascie minut;) "Here is your brand new phone, Mr. NewYorker"
Ludzie są tutaj ega otwarci na innych, nie boją się innych ludzi. Mega pozytywnie, optymistycznie.
W metrze spotkalem dzisiaj goscia, ktory mial ze sobą werbel (taki perkusyjny) elektroniczny i podlaczone sluchawki i cala droge na nim gral. Czad.
Wracając, na 14th street wsiadło dwóch kolesi zwracających na siebie uwagę dużymi plecakami z wieloma spinkami. Wyglądały jak spadochrony. Usiedli i zaczeli poprawiac spinki, naciągać paski, lekko poddenerwowani. W pewnym momencie jeden zacząl wrzeszczec na drugiego o rozkazach, o sakzywaniu zaolniezy na smierc i tak dalej. Zaczęła się kłótnia dwóch dowódców wojsk amerykanskich w wietnamie w samolocie pełnym spadochroniarzy. W metrze faktycznie wszyscy siedza pod scianami na rownych lawkach. Stalismy sie aktorami ich malej sztuki. Bardzo z resztą dobrej sztuki...
Miasto dalej mnie zadziwia. Obiecałem sobie wczoraj, ze dzisiaj nie pojade na Manhattan, a tu prosze, skonczylo sie tak ze wsiadalem w ten pociag i sie ruszylem.
Jutro jedziemy na plazuche, moze wskoczyc do ocenau, wieczorem imreza z ekipa u ktorej wczesniej szukalem mieszkania i teraz i tak mnie zaprosili.
Nie mialem ostatnio ze soba aparatu a telefon mi sie rozladowal bo formatuje baterie, wiec na pocieszenia dorzucam zdjęcie naszego kota - Romeo - i spadam na dach..
miau miau miau... m.
Siema Stecu :) Tak czytam i czytam te Twoje wrażenia i od razu przypominają mi się te moje 2 tygodnie w Central Park Hostel'u na 102 i Central Park. Tam to dopiero elementy się kręciły! Nie zapomnę gościa z baterią R20 w uchu i 3 chłopaczków tańczących "bredgensa" w wagonie metra. Miasto zajebiste i mentalność ludzi zajebista. Zazdraszczam i pozdrawiam. PS Foty dawaj!!
OdpowiedzUsuńFajnie czyta się taki świeży punkt widzenia, bo z czasem zapomina się, że jednak w jakimś innym miejscu, gdzieś za oceanem, ludzie wcale nie są tacy otwarci jak tu.
OdpowiedzUsuń...cieszę się że znalazłeś własny styl bloga - tak trzymać Mr. newyorker :)
OdpowiedzUsuń